Na Helu- dzień pierwszy

21:34 Joanna 0 Comments



Przyjazd zaczął się słabo. Bardzo słabo. Umówieni byliśmy na nocleg w miejscu, w którym M nocuje od kilku lat i gdzie największą zaletą jest możliwość przyjazdu w środku nocy, bo po umówieniu się z Panią, klucz ląduje w zamku, w drzwiach i możemy sobie ładnie przyjechać o dowolnej porze. Tym razem miało być podobnie. 23:40 i klucza w drzwiach nie ma... pukamy w drzwi, ruszamy klamką. Nic. Dzwonimy na komórkę. Nic. Światło się świeci na górze, słyszę pralkę i kota. Ale nikt się nie odzywa. Walczyliśmy ponad godzinę. I nic. Znalazłam hotel z całodobową recepcją we Władysławowie. Ale najśmieszniejszy był poranek. Odezwała się do nas wreszcie pani właścicielka, okazało się, że jej mąż miał nam otworzyć drzwi. Gdy się z nim spotkaliśmy próbował nam wmówić, że nas tam nie było, bo on nie spał do pierwszej. Obudziliśmy innych gości! I sąsiadów! A on nas bezczelnie okłamuje! Na prośbę o sprawdzenie monitoringu, odpowiedział, że nie ma czasu... Dodatkowo, my byliśmy tam bardzo głośni- waląc w drzwi i dzwoniąc dzwonkiem (który było słychać po drugiej stronie budynku), więc bez problemu można było okraść wszystkich gości, skoro nikt nas nie usłyszał... Willa Rafa, Jastarnia, zdecydowanie nie polecam. Nie za pomyłkę pana, ale za chamstwo i brak skruchy.

We Władku, w wyszukiwarce, wyskoczył nam hotel Pekin. No przeraził nas. Ale co zrobić. Ruszyliśmy w stronę Władysławowa. Gdy wysiedliśmy z samochodu- okazało się, że tam jakaś wielka impreza z muzyką i tańcami. No kurde, co jeszcze...


 Ale obok znajdował się hotel Luan, wyglądający przyzwoicie. Okazało się, że tam również są miejsca. A pokoje wyglądają dużo bardziej europejsko niż w Pekinie. No dobra, choć będziemy mieć rano śniadanie... Zapłaciliśmy mnóstwo kasy za te kilka godzin snu, które nam zostały, ale śniadanie było naprawdę dobre. Dokładniejszy opis hotelu (klik).


Udaliśmy się w drogę do Jastarni. Na pocieszenie były lody! Okazało się, że prawdziwe, naturalne lody możemy znaleźć w Cappucino Cafe. Niestety, obsługa dopiero w rozruchu, na kawę czeka się kilkanaście minut, ale lody są jak najbardziej fajne, szczególnie czarna porzeczka (więcej: klik).

Tym razem nie wiało (czyżby to właśnie brak wiatru charakteryzował Jastarnię ostatnio? *brak wiatru na kite'a, bo dla normalnych ludzi wieje jak cholera), więc po próbach moich z latawcem 6 metrowym, który latać nie chciał, wybraliśmy się na SUPy.

SUP (stand up paddleboard) to taka deska, na której się stoi z jednym wiosełkiem. Można pływać na falach, lub bez (i dla początkujących jest to zdecydowanie bardziej zalecane). Można też uklęknąć.

SUPy kocham, ubóstwiam i najmocniej lubię. Na pewno fajnie się na nich opala, w wodzie, zazwyczaj z delikatnym wiaterkiem, jednolicie, z każdej strony. To taka przyjemna aktywność fizyczna, gdzie faktycznie pracują nam mięśnie, ale z drugiej strony nie męczy jakoś strasznie. I najważniejsze- można popłynąć w super fajne miejsca. Ciągle myślę, o doświadczeniu M, który rozpędzał się na SUPie i wpływał w Egipcie na rafy z maleńkimi, kolorowymi rybkami, które uciekały dopiero wtedy, gdy pojawiał się cień- bo nie tworzymy dużej fali, no i jesteśmy bezszelestni. Normalnie marzę o tym po nocach i nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie będę mogła popodglądać te małe stworzonka.

Ale tego dnia byliśmy na Helu, a dokładnie w Jastarni. Woda nie jest krystalicznie czysta, rybek specjalnie nie widać. Popłynęliśmy SUPami od molo na mieliznę, gdzie próbowałam pilatesu na SUPie.  Śmiem twierdzić, że da się:D było supersko.  Chcę więcej! Już nie mogę doczekać się, kiedy zorganizujemy pilatesowo- SUPowy wyjazd :)




Uwielbiam to połączenie wody, deski i mojej pilatesowej miłości. Ćwiczenie równowagi na desce wykonując ćwiczenia z pilatesu to pomysł fenomenalny. To takie ćwiczenie mięśni głębokich w wersji hard. Z pięknymi widokami. I z przypadkowymi upadkami do wody :D


Po zabawach z SUPami skoczyliśmy na obiad do Werandy, gdzie zjadłam turbota gigant. Weranda jest takim miłym i uroczym miejscem w Jastarni, niestety trochę mocno zatłoczonym (a jeszcze nie sezon!), przez co na kartę, czy rachunek czeka się bardzo długo, ale jedzenie podawane w niej jest zawsze dobrej jakości, choć fakt, turbot pływał trochę w tłuszczu. Więcej informacji o wizycie (klik).

Oprócz Jastarni, na spacer skoczyliśmy również do Kuźnic. Kuźnice lubię, co prawda teraz jakoś charakterystyczny spokój i cisza został zakłócony przez rozwydrzoną wokalistkę w knajpie, ale nadal miejsce jest urocze. A w porcie to nawet jej nie było słychać.

















Podczas zachodu słońca wpadliśmy jeszcze na chwilę do Sphinksa na wysokościach. Faktycznie taras robi wrażenie. Jest miło i przyjemnie. Jedzenie (mezze) i drinki są naprawdę w porządku. Nie jest to może kuchnia najwyższych lotów, ale kulki z cieciorki smakowały nawet mojemu koledze, który jeśli coś nie jest z mięsem, to nawet nie zauważa na talerzu. Troszkę więcej o Sphinksie (klik).



Dzień był trochę męczący, szczególnie z powodu dodatkowych opóźnień w nocy. Ale pełen ruchu i zadowolenia.

Dzień drugi (klik)

0 komentarze: