Showing posts with label teatr. Show all posts

Pogadanka o teatrze


Teatr kocham. Jest to miłość bezwarunkowa. Tzn. bezwarunkowa,  gdy spektakl nie jest chałą, gra aktorska jest co najmniej dobra, a scenografia nie przeszkadza.
Jakieś wymagania co do teatru trzeba mieć. Coraz częściej spotykam się z sytuacją, że sztuką zostaje nazwany jakiś zlepek słów wygłoszonych na scenie, często chaotycznie, sztucznie. Po prostu słabo.

Kiedyś myślało się o katharsis, przebudzeniu,  wyniosłych emocjach i zmianie choć na chwilę.  Teraz to jest raczej oczekiwanie,  by choć jeden aktor zagrał dobrze, scenografia nie krzyczała głośniej niż sam przekaz,  było wyraźnie i choć trochę zgodnie z gatunkiem.

Ach, no i bez ludzi klaskających w trakcie spektaklu. Jest to jedna z rzeczy,  która wkurza mnie najbardziej. Wytrąca z równowagi aktorów,  którzy przecież mają określone kwestie do wypowiedzenia.  I fakt, śmiech też trochę zgłusza, ale nie do tego stopnia, by nie dało się usłyszeć, co mówią aktorzy. I widzę konsternację na ich twarzach,  bo publiczność nie słyszy co mówią.  A to przecież jest napisane, by zostało usłyszane  (a przynajmniej tak powinno być). I oni niech sobie grają jak powinny, przecież to inny świat,  a my jesteśmy widzami. Zazwyczaj sztuka nie uwzględnia udziału publiczności  (chyba, że tak jak w Szalonych Nożyczkach), więc dodatkowe reakcje przeszkadzają.  Klaskanie w trakcie sztuki jest złe. 

Teatr kocham mocno. Ale jest wiele różnych aspektów tej miłości.  Czasem (prawda, prawie nigdy) to sztuka dostarcza mi swoistego katharsis i coś się we mnie zmienia. To jest jak takie obserwowanie życia innych ludzi, będąc obok. I dzięki temu, że to nie jest nagrane, nie jest za szybą, tylko obok i na wyciągnięcie reki, doświadcza mocniej. Czasem trafia w punkt.

Ale zazwyczaj jednak jest inaczej. Zazwyczaj jednak sztuka nie zmienia mojego życia.  Czasem jest po prostu dodatkową rozrywką, czasem refleksją. Kiedyś miałam taki wewnętrzny przymus skupienia się na spektaklu w 100%. Teraz już nie.  Pozwalam moim myślą błądzić, i wracać.  I błądzić, i wracać.  Sztuka jest dodatkiem do mojego życia,  czasem po prostu je uzupełnia,  a czasem uzupełnia i daje coś więcej.  Inspiruje do działań,  a czasem nawet po prostu rozpala iskrę jakiś myśli. I to w teatrze lubię najbardziej.

Od kadry pamiętam teatr znaczył dla mnie więcej niż kino, muzeum... Chyba urzeka mnie możliwość podglądania prawdziwych ludzi, w sytuacjach innych niż na co dzień. Uwielbiam zauważać na scenie drobne gesty, które świadczą o postaci, sylwetki, sposób mówienia,  stroje czy charakteryzację.
To wszystko jest możliwe samemu. I bardzo lubię chodzić do teatru sama. Nie jest to konieczność.  Ale po prostu kocham teatr. Już coraz rzadziej, ale jeszcze w miarę często, wracając do domu, a mieszkam na Ochocie, wpadam do Och Teatru. Tak w ostatniej chwili. Sprawdzam, czy grają coś, czego jeszcze  nie widziałam,  i gdy tak jest, to wchodzę.

Rzadko podejmuję decyzję na podstawie sztuki, którą chcę zobaczyć.  To raczej jest chęć pójścia do teatru i wtedy zerknięcie, "co jest" i wtedy decyzja, co wybiorę. I chciałabym to zmienić.  Co chwilę słyszę o sztukach, które są fantastyczne,  albo powala mnie obsada. I nie dopasowując się do sztuki, zapominam o nich, a terminy mi uciekają.
Jest w Warszawie jeszcze kilka teatrów,  w których jeszcze nie byłam. Do niektórych też jakoś bardzo nie chce iść.
Sztuki, które pamiętam i koniecznie muszę zobaczyć to: Stalin (bo ciekawe), Trzy Siostry (bo urok), Nasza Klasa (bo mocne), Kolacja Kanibalii (bo wciąga i jak poprzednia, każe po spektaklu milczeć), Fredraszki  (bo Englert), Opowiadania brazylijskie (bo inny świat i Hycnar), Druga Kobieta (bo Stenka, Jarzyna i Opening Night Johna Cassavetesa), Anioły w Ameryce  (Stenka, Chyra,  Cielecka,  Poniedziałek...), Niżyński (może grają jeszcze w Łodzi,  bo podobno męska Janda istnieje), Shirley Valentine (bo Jandy nigdy za mało), Letnie osy kąsają nas nawet w listopadzie  (Herman!!), ...

Teatr to duża część mojego życia. Ta fajna.

Chapeau bas dla Pani Kasprzyk


To sztuka, która ze śmiechu z sytuacji na scenie transformuje się w przerażenie życiem, jakie sami możemy stworzyć.

Ewa Kasprzyk kojarzyłam jedynie ze Złotopolskich. U babci. Jakieś 15 lat temu. Szczerze mówiąc to nie spodziewałam się czegoś nadzwyczajnego. Raczej sądziłam, że to będzie jakiś smutek po czterdziestce, niezadowolony z życia, któremu udało się dostać na scenę. Naprawdę tak stereotypowo myślałam. I przez kilka pierwszych minut miałam rację. Ale potem, jak cudownie się pomyliłam!

Ja wiem, że to brzmi trochę słabo. Ale naprawdę nie spodziewałam się niczego wybitnego. A to  najlepsza postać jaką widziałam ostatnio na scenie (Jandy nie wliczam, ale do niej to nikogo się nie porównuje). Gra życiowo, prawdziwie i szczerze. Nie ma ani grama sztucznego patosu, jest prawda, zwykły naturalizm. Realizm.

Scena, którą myślę, że zapamiętam do końca życia to świt. To ten moment, kiedy alkohol już prawie wyparował, w moim organizmie są jakieś jeszcze resztki, ogarnia mnie już zmęczenie i znużenie, ale jeszcze wieczór się nie skończył i trochę walczę z opadającymi powiekami, trochę mi zimo, jest tak szaro, ale jeszcze jestem, jeszcze niby uczestniczę w takim jakby skończonym nieskończonym wieczorze. To było na scenie. Dokładnie to. Nie znam tak wyraźnej, tak idealnie zagranej sceny. Tak, że nie było grama przesadzenia, nie było za mało emocji. Było idealnie. Chapeau bas dla Pani Kasprzyk. Fenomenalna!

Krzysztof Dracz bardzo ciekawie budował postać minuta po minucie spektaklu. Z każda chwilą stawał się wyraźniejszy i coraz bardziej rządził na scenie, aż zawładnął nią całkowicie. I dominował.

Za to para "młodych" była tłem. Oni po prostu  byli. Ciężko mi zdecydować, czy bez nich spektakl by zyskał, czy stracił. Stramowski faktycznie ma zabójczą klatę, Żulewska fajne nogi. Ich historia była jakoś taka słabsza. Nie brzmiała.

Było wiele momentów, gdy byłam przerażona. Zaczęłam doceniać jeszcze bardziej otwartość i brak tajemnic. I taki pozorny spokój, gdzie nasza przeszłość przeraża nas bardziej, niż obcych i jest takim naszym strachem przykrytym kurzem albo prześcieradłem. Jest, jak się odkryje to będzie nadal. Nikt nie umrze.

Jestem pod wielkim wrażeniem spektaklu. Nie wiem, czy to zasługa Poniedziałka, który reżyserował, czy Albeego, który napisał, czy Kasprzyk i Dracza... Ale rzadko coś zachęca mnie tak, by zinwestygować każdy element tej układanki. Bo cały komplet jest majstersztykiem.

Zastanawiam się odrobinę nad scenografią. Suche kwiaty i niedbałość. Brzydactwo. Nowoczesna łazienka i odschoolowe wnętrze. Trochę widzę niespójność. Ale generalnie to ta niespójność się chowa.

Kto się boi Virginii Woolf, Teatr Polonia, Warszawa

//Przeglądam teraz różne opinie o spektaklu. Znalazłam wypowiedz, że Ewa Kaprzyk była zadowolona z roli Marthy, bo pozwalała jej pokazać wachlarz aktorskich umiejętności. Och tak pani Ewo!!!