Pogadanka o teatrze

22:07 Joanna 0 Comments


Teatr kocham. Jest to miłość bezwarunkowa. Tzn. bezwarunkowa,  gdy spektakl nie jest chałą, gra aktorska jest co najmniej dobra, a scenografia nie przeszkadza.
Jakieś wymagania co do teatru trzeba mieć. Coraz częściej spotykam się z sytuacją, że sztuką zostaje nazwany jakiś zlepek słów wygłoszonych na scenie, często chaotycznie, sztucznie. Po prostu słabo.

Kiedyś myślało się o katharsis, przebudzeniu,  wyniosłych emocjach i zmianie choć na chwilę.  Teraz to jest raczej oczekiwanie,  by choć jeden aktor zagrał dobrze, scenografia nie krzyczała głośniej niż sam przekaz,  było wyraźnie i choć trochę zgodnie z gatunkiem.

Ach, no i bez ludzi klaskających w trakcie spektaklu. Jest to jedna z rzeczy,  która wkurza mnie najbardziej. Wytrąca z równowagi aktorów,  którzy przecież mają określone kwestie do wypowiedzenia.  I fakt, śmiech też trochę zgłusza, ale nie do tego stopnia, by nie dało się usłyszeć, co mówią aktorzy. I widzę konsternację na ich twarzach,  bo publiczność nie słyszy co mówią.  A to przecież jest napisane, by zostało usłyszane  (a przynajmniej tak powinno być). I oni niech sobie grają jak powinny, przecież to inny świat,  a my jesteśmy widzami. Zazwyczaj sztuka nie uwzględnia udziału publiczności  (chyba, że tak jak w Szalonych Nożyczkach), więc dodatkowe reakcje przeszkadzają.  Klaskanie w trakcie sztuki jest złe. 

Teatr kocham mocno. Ale jest wiele różnych aspektów tej miłości.  Czasem (prawda, prawie nigdy) to sztuka dostarcza mi swoistego katharsis i coś się we mnie zmienia. To jest jak takie obserwowanie życia innych ludzi, będąc obok. I dzięki temu, że to nie jest nagrane, nie jest za szybą, tylko obok i na wyciągnięcie reki, doświadcza mocniej. Czasem trafia w punkt.

Ale zazwyczaj jednak jest inaczej. Zazwyczaj jednak sztuka nie zmienia mojego życia.  Czasem jest po prostu dodatkową rozrywką, czasem refleksją. Kiedyś miałam taki wewnętrzny przymus skupienia się na spektaklu w 100%. Teraz już nie.  Pozwalam moim myślą błądzić, i wracać.  I błądzić, i wracać.  Sztuka jest dodatkiem do mojego życia,  czasem po prostu je uzupełnia,  a czasem uzupełnia i daje coś więcej.  Inspiruje do działań,  a czasem nawet po prostu rozpala iskrę jakiś myśli. I to w teatrze lubię najbardziej.

Od kadry pamiętam teatr znaczył dla mnie więcej niż kino, muzeum... Chyba urzeka mnie możliwość podglądania prawdziwych ludzi, w sytuacjach innych niż na co dzień. Uwielbiam zauważać na scenie drobne gesty, które świadczą o postaci, sylwetki, sposób mówienia,  stroje czy charakteryzację.
To wszystko jest możliwe samemu. I bardzo lubię chodzić do teatru sama. Nie jest to konieczność.  Ale po prostu kocham teatr. Już coraz rzadziej, ale jeszcze w miarę często, wracając do domu, a mieszkam na Ochocie, wpadam do Och Teatru. Tak w ostatniej chwili. Sprawdzam, czy grają coś, czego jeszcze  nie widziałam,  i gdy tak jest, to wchodzę.

Rzadko podejmuję decyzję na podstawie sztuki, którą chcę zobaczyć.  To raczej jest chęć pójścia do teatru i wtedy zerknięcie, "co jest" i wtedy decyzja, co wybiorę. I chciałabym to zmienić.  Co chwilę słyszę o sztukach, które są fantastyczne,  albo powala mnie obsada. I nie dopasowując się do sztuki, zapominam o nich, a terminy mi uciekają.
Jest w Warszawie jeszcze kilka teatrów,  w których jeszcze nie byłam. Do niektórych też jakoś bardzo nie chce iść.
Sztuki, które pamiętam i koniecznie muszę zobaczyć to: Stalin (bo ciekawe), Trzy Siostry (bo urok), Nasza Klasa (bo mocne), Kolacja Kanibalii (bo wciąga i jak poprzednia, każe po spektaklu milczeć), Fredraszki  (bo Englert), Opowiadania brazylijskie (bo inny świat i Hycnar), Druga Kobieta (bo Stenka, Jarzyna i Opening Night Johna Cassavetesa), Anioły w Ameryce  (Stenka, Chyra,  Cielecka,  Poniedziałek...), Niżyński (może grają jeszcze w Łodzi,  bo podobno męska Janda istnieje), Shirley Valentine (bo Jandy nigdy za mało), Letnie osy kąsają nas nawet w listopadzie  (Herman!!), ...

Teatr to duża część mojego życia. Ta fajna.

0 komentarze: